Dziadkowie mieli działkę pracowniczą w mieście i ja, miejskie dziecko, wychowywane w mieszkaniach w zanieczyszczonym centrum stolicy, jeździłam czasem kilka przystanków autobusem, żeby rwać agrest, wąchać lilie św. Antoniego czy głaskać… kury.
Zimą nie było tam co robić. Sprawdzić, czy aby ktoś czegoś nie ukradł (kradzieże grabi, łopat i stołków były na porządku dziennym). Porzucać się śnieżkami, też owszem, można było. Pochodzić między skopanymi na jesieni, a przygotowanymi na wiosnę, grządkami. Ogrzać ręce w altance, ale to tylko wtedy, gdy rozpaliło się ogień w węglowej kuchence. Żadnych ognisk! Bałwanka też nie lepiliśmy. Regulamin działkowicza był bardzo surowy. Dostawało się ten skrawek ziemi, tylko po to, żeby go użytecznie uprawiać, żeby przynosił pożytek i utrzymanie. Nie dla zabawy! Tak to już było w PRL-u, trzeba było uważać na to, co się bierze. Nic za darmo. Ale ludzie są tylko ludźmi i moja babcia ozdobiła niewysoką bramę pnącą różą, siatkę ogrodzenia nasturcjami, tu i ówdzie wsadziła ostróżkę, irysa, rozlokowała cynie, pozwoliła rozsiać się nagietkom (Proszę pana, one są lecznicze te kwiatki. Przecież nie sadziłabym ich do ozdoby! – mówiła wprawiając zarząd w konsternację).
O działce pracowniczej przeczytałam w „Lali” Jacka Dehnela i aż się uśmiechnęłam:
Babcia, wielka miłośniczka kwiatów, mistrzyni układania bukietów i takiego rozplanowywania ogrodów, by żółta forsycja kwitła obok białych ałycz, a prążkowane błękitne i różowe irysy amerykańskie (zwane piżamami) okalały kępy ciemniejszych irysów syberyjskich, przez całe lata miała nie tylko ogród przez domem, ale także tak zwaną „działkę pracowniczą Lasów Państwowych”. A wraz z działką pracowniczą miała mnóstwo kłopotów, bo zarząd dopominał się sadzenia określonych, kontyngentowych ilości warzyw i jarzyn, a babcia sadziła wyłącznie pysznogłówki, pełniki, astry i ostróżki, pozwalała sobie, co gorsza, na inne ekstrawagancje, bo nie gracowała, jak należy, każdego wolnego skrawka między pietruszką a sałatą, jak inni działkowicze, tylko zostawiała w spokoju trawę rosnącą między rododendronami a tawułkami. Ostatecznie obie strony poszły na pewne kompromisy i babcia obsadziła brzegi klombów szczawiem, zupełnie jakby był bukszpanem, a gdzie indziej zrobila żywopłot z porzeczek.
27 stycznia 2015 o 10:49
Plan pierwotny – raj
Nasze codzienne wybory – działka w mieście
Jak dobrze, że wciąż są wśród nas ludzie, którym tęsknota
za pierwotnym planem pozwala złamać prawo żeby wybrać
to co piękne, choć ryzykowne 🙂
27 stycznia 2015 o 13:55
Też tak myślę 🙂
23 lutego 2015 o 14:19
Muy bonito lo que escribes, me gusta mucho, enhorabuena, saludos.
23 lutego 2015 o 19:10
Thank you Miguel 🙂